sobota, 8 lutego 2014

Rozdział 1



Julie

            W pewnym momencie poczułam jak ktoś delikatnie potrząsa moją ręką, budząc mnie tym ze snu. Tak dobrze mi się spało… Otworzyłam niechętnie oczy.
- Przepraszam, że panią budzę, ale nasz lot się właśnie zakończył.
- Dziękuję bardzo. – uśmiechnęłam się do stewardessy, po czym wzięłam swoją walizkę i wysiadłam z samolotu.
Od razu poczułam zmianę klimatu. Gorące powietrze buchnęło na mnie, ale właśnie z tego powodu pojawił się na mojej twarzy uśmiech. Szczerze mówiąc, miałam już dość deszczowych i pochmurnych dni w Londynie. Przeciskając się przez tłum ludzi, dotarłam w końcu na postój taksówek. Wsiadłam do jednej z nich, podałam adres przyjaciela i rozsiadłam się wygodniej na tylnym siedzeniu. Podczas kilkunastominutowej drogi wyglądałam przez okno samochodu, by podziwiać piękne widoki wyspy. Szczególną uwagę przyciągała ogromna plaża i już wiedziałam, że jutro muszę się tam wybrać.
- Jesteśmy już na miejscu. – wyrwał mnie z rozmyśleń głos taksówkarza.
Podziękowałam mu, zapłaciłam i wysiadłam z auta, zabierając swoje rzeczy. Uniosłam głowę i ujrzałam ogromny, trzypiętrowy dom. Dookoła niego było dużo pięknych roślin i ogrodowych figurek. Po prawej stronie znajdowała się altanka oraz kamienny grill. Odwróciłam głowę w lewą stronę. W oddali ujrzałam stajnię i padok, gdzie pasły się konie. Po dłuższej chwili w końcu ruszyłam do przodu, a moim oczom ukazał się Michael. Od razu stwierdziłam, że nic się nie zmienił. Te same rozczochrane blond włosy, ten sam ciepły uśmiech i tak znajome niebieskie oczy…
- No nareszcie jesteś! – krzyknął, po czym podszedł do mnie i uścisnął mocno, na co odpowiedziałam tym samym.
- Ja też się cieszę, że Cię widzę.
Odsunął się nieco i spojrzał na mnie z lekkim rozbawieniem.
- Ale muszę przyznać, ze zmieniłaś się trochę przez te trzy lata. Dorosłaś. – zaśmiał się, po czym wziął walizkę, objął mnie jedną ręką i ruszyliśmy w stronę domu.
- No to pochwal się Michael. – spojrzałam na niego, unosząc jedną brew w górę z zaciekawienia. – Masz kogoś?
- Julie, ja nie mam czasu na takie głupoty. Non stop jestem zajęty szkółką jeździecką i nie myślę o jakichś poważnych związkach.
- Oj zobaczysz, że przyjdzie czas, kiedy to już nie będzie dla Ciebie „głupotą”. – odpowiedziałam szturchając go w bok, a on zaczął się śmiać.
Gdy weszliśmy do środka zdałam sobie sprawę, że mojemu przyjacielowi naprawdę się powodzi. Pomieszczenia były wyposażone w nowe, modne meble i gadżety. Poza tym mieszkała tu gosposia o imieniu Paula. Była już starszą kobietą, ale od razu byłam pewna, że jest miła. Po prostu było to po niej widać.
- Zaprowadzę Cię do pokoju, który jest przygotowany dla Ciebie. – powiedział Michael, kierując się w stronę schodów. – A jak już się rozgościsz, to zejdź do mnie i pójdziemy do koni.
Przytaknęłam głową i ruszyłam za nim. Mój pokój znajdował się na samej górze. Było tam duże, dwuosobowe łóżko, szafa na ubrania, drzwi do osobnej łazienki oraz drugie drzwi prowadzące na balkon. Ściany były pomalowane na jasnobrązowy kolor.
- Dziękuję Ci bardzo. Nie tylko za ten pokój, ale ogólnie za pomoc. – uśmiechnęłam się do przyjaciela, a po chwili dałam mu całusa w policzek.
- Nie ma za co. – odpowiedział z uśmiechem, po czym wyszedł z pokoju.
Rozejrzałam się jeszcze raz po pomieszczeniu. Cieszyłam się bardzo, że Michael’owi udało się ułożyć swoje życie. Rozpakowując rzeczy, rozmyślałam o tym, że będę musiała mu jakoś pomóc w sprawach sercowych. O tak, zabawię się w swatkę...


Iker

            Ze snu wyrwał mnie czyjś krzyk. Otworzyłem szybko oczy, po czym zerwałem się z fotela, spoglądając w kierunku chłopaków. Moim oczom ukazał się dość dziwny widok. Większość z nich stała dookoła Cristiano przyglądając się mu, a on sam przewalał wszystkie swoje rzeczy. Nie czekając ani chwili dłużej, podszedłem do nich, zauważając po drodze, że już wylądowaliśmy na Fuerteventurze.
- Co się dzieje? – zapytałem, spoglądając na nich.
- My nigdy nie możemy odbyć podróży bez żadnych przygód. – odezwał się jak zawsze spokojny Alonso. – Poza tym nasz Portugalczyk trochę dramatyzuje.
- Bo mam do tego powód!
- Zgubił swoje okulary. - dowiedziałem się w końcu od Angela Di Marii. – Nie wiem po co tyle zamieszania.
- Jak to po co?! – ponownie zaczął krzyczeć Ronaldo. – To są moje ulubione i oryginalne okulary przeciwsłoneczne! Zapłaciłem za nie majątek!
- Nie sraj ogniem Cris. – odezwał się Pepe, na co wszyscy zareagowaliśmy śmiechem, ale po chwili widząc minę naszego kolegi, przestaliśmy i staraliśmy się zachować powagę, co było nie lada wyczynem.
Rozglądając się dookoła, by pomóc znaleźć zgubę, moją uwagę przykuła jedna z kieszeni w spodenkach Portugalczyka. Przyjrzałem się z daleka, po czym odezwałem się:
- Cris, sprawdź swoją lewą kieszonkę.
Spojrzał na mnie zdezorientowany lecz zrobił to, co mówiłem. Jak się okazało okulary cały czas właśnie tam były. Nasz biedny poszkodowany patrzył teraz kompletnie zaskoczonym wzrokiem. Po chwili podszedł do niego Sergio i poklepał go po plecach, mówiąc:
- Szkoda mi tego Twojego synka… Jego tata już w tym wieku ma taką sklerozę.
Każdy z nas oczywiście wybuchnął śmiechem. Niby jak inaczej mogliśmy na to zareagować?
            Portugalczykowi dziesięć minut zajęło zebranie swoich wszystkich porozwalanych rzeczy. Gdy skończył je pakować, w końcu mogliśmy wysiąść z samolotu. Nie obyło się bez kilkudziesięciu rozdanych autografów i pozowaniu do zdjęć. Ale nie narzekaliśmy na to, wręcz przeciwnie. Kochaliśmy swoich fanów i zrobilibyśmy dla nich wszystko, tak jak oni dla nas. Po godzinie pożegnaliśmy ich i udaliśmy się taksówkami do mojego wuja. Ucieszył mnie widok znajomej willi. Robiła naprawdę ogromne wrażenie. Przed bramą czekał już na nas starszy człowiek, po którym niestety coraz bardziej było widać oznaki choroby. Kiedy wysiadłem z samochodu, podszedłem do niego i przytuliłem.
- Witaj wujku. – uśmiechnąłem się do niego ciepło. – Jak dobrze Cię widzieć.
- Ciebie także, mój kochany. – odpowiedział z charakterystycznym hiszpańskim akcentem.
- Jak się czujesz?
- To już nie pamiętasz, że ja zawsze jestem zdrowy? Wszystko w porządku u mnie. – po tych słowach machnął ręką i poszedł przywitać się z resztą drużyny.
Zaśmiałem się cicho, ciesząc się, że jest nadal taki silny. Jednak i tak martwiłem się, czy z jego sercem nie jest gorzej. Obiecałem sobie, że zapytam o to gosposię, która zawsze mówiła mi wiele na ten temat, oczywiście z troski o zdrowie wujka.
Kiedy wszyscy  przywitali się, weszliśmy do domu. Od mojej ostatniej wizyty rok temu nic się nie zmieniło. Cały budynek był utrzymany w typowo hiszpańskim stylu: ciepłe kolory, wiele przeróżnych ozdób i jak zawsze utrzymany porządek. Rozeszliśmy się do swoich pokoi, by trochę się odświeżyć. Mi przydzielono to samo pomieszczenie, które zajmuję przy każdej wizycie. Do hiszpańskiego stylu dodane były także elementy, które przypominały o moich ulubionych zwierzętach – koniach. Natomiast nad łóżkiem znajdował się duży herb Realu Madryt. Udałem się do łazienki, gdzie wziąłem szybki, lecz  bardzo relaksujący prysznic po dość długiej podróży. Następnie rozpakowałem swoje rzeczy i ruszyłem na dół. Po kilkunastu minutach dołączyli także inni.
- Jesteśmy gotowi. – odezwał się jako pierwszy Morata. – To co, idziemy do tych koni?
- Ludzie miejcie litość… - jęknął z przerażenia Pepe. – Ja przecież nie mam pojęcia o tych zwierzakach, a tym bardziej nie potrafię jeździć!
- No to my Cię tego nauczymy. – powiedział z ekscytacją Ronaldo.
Zaśmiałem się głośno na widok skrzywionej miny Keplera, po czym odezwałem się:
- Oj nie martw się, będzie dobrze.
Z wielka radością ruszyłem w stronę drzwi, wiedząc, że widok tych kochanych stworzeń na pewno doda mi sił. W końcu będę mógł pobyć z nimi i spróbować wszystko ułożyć sobie w głowie. Przecież po to tu przyjechałem, prawda? Tyle rzeczy musiałem przemyśleć. A w tym momencie najboleśniejszą z nich było odejście Sary…


Julie

            - Ale one wszystkie są przesłodkie! – powiedziałam, zachwycając się każdym z koni.
Po tym jak rozpakowałam swoje rzeczy, Michael tak jak obiecał, zabrał mnie do stajni i na padok. Nie mogłam się napatrzeć na te wyjątkowe zwierzęta i byłam niezmiernie szczęśliwa, że mam szansę przy nich pracować. Poznałam także innych pracowników mojego przyjaciela. Wszyscy sprawiali wrażenie miłych i przyjaznych osób. Dosłownie jakby byli jedną, wielką rodziną.
Kiedy stałam przy koniu o imieniu Efekt, podszedł do mnie jeden ze stajennych.
- Wiem, że zaczynasz od poniedziałku, ale czy mogłabyś mi pomóc? – zaczął. – Mam do osiodłania ponad dwadzieścia koni, a już zaraz zjawi się grupa.
Efekt prychnął przyjaźnie, po czym polizał moją dłoń w nadziei, że dam mu jeszcze choć jedną kostkę cukru.
- Jasne, to będzie dla mnie przyjemność. – odpowiedziałam mu z uśmiechem, pogłaskałam pysk zwierzaka, po czym poszłam za stajennym.
Szczerze mówiąc, zdziwił mnie trochę fakt, że przyjdzie na raz aż tylu ludzi. Jednak odsunęłam od siebie tę myśl i wzięłam się do pracy. Po wyczyszczeniu, osiodłaniu i sprawdzeniu wszystkich koni, usiedliśmy głośno wzdychając. Po chwili usłyszeliśmy, że ktoś się zbliża. Mój nowy kolega poszedł przywitać gości, a ja skierowałam się do Adeli, która strasznie się wierciła.
- Co jest kochana? – przemówiłam do niej spokojnym głosem, sprawdzając jej uzdę.
W tym momencie usłyszałam czyjś głos. Odwróciłam się w stronę skąd dochodził i ujrzałam jego…


~ ~ ~ ~ ~ 

No i mamy pierwszy rozdział. Trochę krótki, następne będą dłuższe ;)
Czekacie na dzisiejszy mecz z Villarrealem? Mam nadzieję, że nasi chłopaki ich pokonają!

Do następnego,
Vamos Madrid!


2 komentarze:

  1. Hahaha Cris i jego paranoja na temat okularów rozwaliła mnie po całości xD Rozdział jak każdy genialny ! :D Czekam na nowy ;**

    OdpowiedzUsuń
  2. Och biedny Rondzio... kupiłby sobie oksy na targu za 20 zł i i tak pewnie by dramatyzował xD
    No i końcu dochodzi do spotkania, na to czekałam, pisz szybko ;)

    OdpowiedzUsuń